O Dniu Tłumacza i najsłabszym ogniwie, czyli o mnie

Dziś, 30 września, przypada Międzynarodowy Dzień Tłumacza. Dzień zawodowo dla mnie ważny, bo z pierwszego (no dobra, z drugiego) zawodu jestem tłumaczką właśnie.

Ale dlaczego o tym piszę na blogu ceramicznym? To długa historia z ukończonym doktoratem, wolnym czasem po nim, ceramiką i genialnym (czy na pewno?) pomysłem w tle.

Otóż jakieś dwa lata temu, w szczycie pandemii właściwie, okazało się, że jednak moja kariera naukowa ma szansę zakończyć się sukcesem. W ostatnim możliwym terminie, we wtorek w grudniu 2020 r. złożyłam wymęczoną dysertację i zaczęłam przygotowywać się do obrony. Pół roku później epopeja trwająca w zasadzie całe moje życie zawodowe się zakończyła. Wiecie, że w nauce opisano nie tylko zespół wypalenia zawodowego doktorantów ale także coś takiego jak zespół objawów depresyjnych już po zakończeniu doktoratu? Właściwie, nie tylko po doktoracie takie historie. Ten stan wiąże się z zakończeniem jakiegoś etapu, chociażby studiów, i intensywnego rozmyślania nad tym, co dalej. No więc ja nie chciałam się zastanawiać co dalej. Nie chciałam mieć tej dziury w domu, jak w zębie, już po borowaniu ale jeszcze przed założeniem plomby.

Wymyśliłam, że zrobię sobie tą plombę od razu. A że w zasadzie najlepiej wychodzi mi tłumaczenie, a w czasach izolacji jeszcze bardziej zaprzyjaźniłam się z gliną, wymyśliłam, że przecież mogę przetłumaczyć książkę o ceramice! Nieśmiało powiedziałam o tym pomyśle w domu i usłyszałam, że no pewnie, koniecznie. No i się zaczęło.

Najpierw musiałam się dowiedzieć jaką książkę najlepiej wziąć na warsztat. To wiązało się z dużymi zakupami i czytaniem. W końcu robiłam zawodowy risercz. Bardzo mi się to spodobało, bo lubię czytać książki. Pytałam też na anglojęzycznych grupach ceramicznych, który podręcznik do ceramiki najbardziej cenią i dlaczego. W zasadzie w każdej dyskusji powtarzały się dwa–trzy tytuły.

Musieliśmy kupić regał na książki, a i tak wszystkie się tu nie zmieściły. Tak dokładnie robię risercz!

Po opracowaniu krótkiej listy należało znaleźć właściciela praw do tłumaczenia i grzecznie spytać, czy nie chciałby sprzedać licencji na Polskę takiej mi, która co prawda nie tłumaczyła nigdy książek, nawet takich o ceramice, ale bardzo lubi je czytać, a poza tym to tłumaczy umowy. Bo musicie wiedzieć, że w międzyczasie wymyśliłam sobie, że nie będę się bratać z żadnym wydawnictwem, tylko wydam to cudo in spe na własnych zasadach.

Właściciel praw do tłumaczenia, po kilku miesiącach negocjacji, zgodził się sprzedać mi licencję. Do dziś nie mogę w to uwierzyć, że taka mała ja, dostała do ręki takie duże coś. Podczas tych przydługich negocjacji i zawieszanych w niebycie maili wymyśliłam wszystko po drodze. Zaliczyłam kurs tłumaczeń literackich, kupiłam program do wspomagania tłumaczenia, znalazłam redaktorkę, graficzkę, na chwilę nawet konsultanta merytorycznego, drukarnię, i wszystko policzyłam.

Wyszło mi, że żeby książka ukazała się na święta Bożego Narodzenia, muszę skończyć tłumaczenie w ciągu sześciu miesięcy od otrzymania plików z oryginalnym tekstem. Bułka z masłem. Tłumacze takie pozycje łykają w trzy miesiące, a ja daję sobie dwa razy więcej czasu. To było dziewięć miesięcy temu. A ja nie jestem nawet w połowie…

I jestem na siebie zła i sobą rozczarowana. Bo miałam ustalony cały grafik, umówione wstępnie terminy. I w całym tym planie nie uwzględniłam najsłabszego ogniwa, czyli siebie samej. O siebie samą, to najsłabsze ogniwo, zaczęłam dbać dopiero w trakcie pracy. I czasem odpuszczałam, bo byłam zmęczona po normalnej pracy, czasem dzieci wołały, żeby pograć w Ubongo, a czasem, żeby poczytać. Czasem nawet ugotowałam obiad. Jakoś tak nie mam sumienia ciągle się chować przed komputerem, kiedy największy ku temu powód, czyli doktorat, kilka miesięcy wcześniej z wielką celebrą odłożyłam na bok.

A pracowałam nawet na urlopie…

I dlatego dziś trochę słodko-gorzki dla mnie ten Dzień Tłumacza. Bo nie zdążę. I nikt nie będzie mógł poprosić swojego Mikołaja albo Mikołajki o taką fajną książkę pod choinkę. Dosyć długą, napisaną przez profesor Susan Peterson, która swoich czytelników traktuje jak pełnoprawnych artystów (co na początku wzbudzało mój uśmiech pod nosem, a za co teraz autorkę uwielbiam). W dodatku przeczytałam umowę licencyjną i tak właściwie, to niewiele czasu mi zostało, żeby już to tłumaczenie skończyć, więc jednak będę musiała się znów schować się przed komputerem. Ja to jednak mam pomysły.

O tu się schowam.

Chyba będziecie musieli poprosić o Glinę: sztukę i rzemiosło na urodziny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *