Niedawno z Malborka dotarł do mnie własnoręcznie malowany przeze mnie talerz. Malowany pod czułym okiem Beaty Grudzieckiej, specjalistki od fliz w Polsce.
Jeszcze w styczniu udało mi się pojechać na weekendowy kurs do pracowni Ceramiki Malborskiej. W Malborku, mimo że pochodzę z Pomorza, byłam wcześniej dosłownie dwa razy. Oczywiście głównie w zamku. Tym razem do zamku nawet nie zajrzałam i wcale tego nie żałuję. Przyjechałam pociągiem. Do małej pracowni tuż przy centrum, schowanej w bocznej uliczce, na szczęście dotarłam bez problemu. Na schody zaprowadził mnie charakterystyczny szyld (z kobaltowymi literami!). Na górze czekała już Beata, dwie inne uczestniczki i ciasto(!).
Sam kurs, mimo że krótki, był bardzo intensywny. Sobotę rozpoczęłyśmy od wykładu i zarysu historycznego dotyczącego technologii produkcji, zastosowania kafli z charakterystyczną kobaltową malaturą oraz obecności tego typu kafli na Pomorzu i w innych miejscach w Polsce.
Potem zaczęła się część praktyczna. Ponieważ kurs był ograniczony czasowo, pracowałyśmy na gotowych biskwitowych kaflach. Beata pokazała jak nakładać podkład z białego szkliwa, jak przenosić wzór na płytkę, wreszcie, jak i czym malować na płytkach tlenkiem kobaltu.
Drugi dzień to poważniejsze wyzwanie: talerz. Beata pokazała, jak podzielić talerz na równe części, ponownie też wytłumaczyła, jak przenieść wzór. Na talerzach technika przenoszenia wzoru i malowania jest trochę inna niż na kaflach. Dziewczyny utrzymały swoje malatury w duchu holenderskim. Ja zainspirowałam się haftem kaszubskim, więc na moim talerzu jest trochę więcej kolorów niż tradycyjne niebieskie. Wszystkie malatury już przed wypałem wyglądały niesamowicie. Cudownie było widzieć postęp (nawet mój) między sobotą rano, a niedzielą po południu. Wypału talerza z oczywistych względów nie doczekałam. Dotarł do mnie, z przygodami, kilka tygodni później. Jest niedoskonały, piękny i mieści się na nim bardzo dużo racuchów.
Beata, oprócz tego, że posiada dużą wiedzę w temacie, potrafi tę wiedzę przekazać. I zachwycić rozmówców flizami. Można o wszystko zapytać, można nawet kupić półprodukty, jeżeli ktoś ma fantazję, żeby od razu po powrocie do domu zabrać się za malowanie. W cenie kursu są także obiady w pobliskiej restauracji. I nawet tu instruktorka dba o kursantów. Do wyboru było menu mięsne i wegetariańskie, a przy talerzach w samej restauracji czekały na nas malusie domki, żeby, no wiecie, poczuć się trochę jak w domu. Jeżeli macie problem ze znalezieniem noclegu – też możecie liczyć na pomoc Beaty.
Chyba byłyśmy pierwszą grupą kursową w Ceramice Malborskiej. W planach było jeszcze więcej malowania, no ale nie wszystko zmieściło się w programie. Kurs malowania ceramiki na wzór holenderski można zrobić także w wersji wypasionej, w Łucznicy, gdzie na wszystko jest aż sześć dni, a sam kurs rozpoczyna się robieniem i wypalaniem kafli. Ja, dzięki temu kursowi i wypadowi zapamiętam Malbork, mimo że wietrzny i chmurny, bardzo słonecznie.
Kurs polecam całym serduszkiem. Nie wiem, czy jeszcze są miejsca i czy Beata planuje jakieś jeszcze edycje w tym roku, ale na pewno warto obserwować jej stronę i zapisywać się, jeżeli macie ochotę na chwilę wytchnienia i wyciszenia z dala (a nawet nie z tak daleka) od domu. Noo, i jeżeli chcecie się dowiedzieć, co to jest przeprócha i rezerważ.