Ostatnie tygodnie upłynęły mi pod znakiem lokowania mojego (prawie) nowego pieca w nowym domku. Pamiętacie, jak mówiłam o podatku od transakcji na olx i allegro? Mój podatek polegał na czyszczeniu półek do pieca z pobiałki.
Pobiałka to taka magiczna emulsja, którą maluje się półki, żeby ograniczyć straty jak np. popłynie szkliwo z pracy. Wtedy przyklei się do pobiałki, a nie do półki. Odejdzie z białą powłoką na spodzie, a nie z kawałkiem samej półki (o ile w ogóle). Potem można przyszlifować spód pracy jakimś dremelkiem i może nawet ją odratować, a dziurę na półce zamalować. Przy dobrym wietrze.
Pamiętajcie drogie dzieci, półki pobiałkujemy z jednej strony. Inaczej ta spodnia pobiałka może przyprószyć prace ustawione na półce niżej i wyjdą wam np. takie dzyndzle na misce.
Także było szlifowanie. Na szczęście mam hobby oboczne, do którego konieczna jest szlifierka. Przyznam, że papieru używałam takiego, jaki był pod ręką. Schodziło wszystko bardzo ładnie. Tu z kolei nauczka dla mnie, żeby jednak używać maski przy takich pracach. Mimo, że wszystko działo się na świeżym powietrzu, niestety nawdychałam się kaolinu zmieszanego z czymś tam. Głowa bolała całe popołudnie.
Zeszlifowałam też pobiałkę z michy. Poszkliwiłam. Nie wiem, czy uratuję, bo nie zmieściła się tym razem do pieca.
Okazało się też całkiem przy okazji, że mój piecyś będzie miał nowy domek. To już całkiem nieplanowane koszta (trochę jak z podatkiem VAT, który odkryłam przy pewnej transakcji, o czym jeszcze pewnie wam opowiem). Teściowa zrobiła mi prezent i doprowadziła prąd do szopki. Piec miał początkowo mieć osłonę i stać na tarasie, a tu takie wygody!
No ale najpierw było wielkie sprzątanie. W szopce, jak wiadomo, trzyma się rzeczy, które może kiedyś się przydadzą, albo nawet nie przydadzą, ale szkoda wyrzucić… No więc mi nie pozostało nic innego jak wejść tam, przeżegnać się i jednak co nieco powyrzucać. Teraz piec mieszka z kosiarką i rowerami i granulowanym obornikiem. Poezja! No sami zobaczcie.
Nadeszła też pora na wypał już w nowym miejscu. Trochę to odkładałam, bo to jednak pierwszy raz i nie wiem, co tam elektrycy wymyślili, więc chciałam być przez cały wypał na miejscu i czuwać. Wypał na ostro, więc musiałam też poszkliwić prace. Jak zaczęłam szkliwić, to zaraz znalazły się dzieci, co też chcą coś poszkliwić. i dlatego ta micha po zderzeniu z pobiałką się jednak nie zmieściła.
Pierwsze skrzypce tego wypału grała podstawa do lampy, którą zrobiłam jeszcze w Łucznicy. Ją najbardziej bałam się zepsuć, więc też nie szkliwiłam tak długo, jak się dało. Bo też nie wiedziałam jak. Czy na jeden kolor? Czy uwidocznić jakoś relief? W końcu padło na malowanie i szkliwa Mayco Stroke & Coat. Efekt mnie zaskoczył. Same szkliwa superowe są: proste kolory, bez efektów, nie płyną(!), a przy tym można je mieszać jak farby i nadawać im odcienie pośrednie. Nie są to jednak farby podszkliwne (choć można je dawać pod szkliwo), więc nie potrzebują dodatkowego pokrycia transparentem. Same błyszczą. No po prostu bajka.
Mężul dyplomatycznie stwierdził, że podstawa wyszła taka jakby prymitywistyczna… Ja jestem jednak bardziej zadowolona niż nie (o co, uwierzcie mi, jeżeli chodzi o szkliwa, jest bardzo trudno).
Do pieca poszły też miseczka i czarka chłopców (toczone jeszcze na wycieczce u Neclów w zeszłym roku), i trochę poprawianych kafli (w sumie wszystkie do wyrzucenia). Emocje były!
I ten mój mąż, który dzielnie jeździł ze mną po piec, wystawiał piec na taras, wynosił ze mną wory śmieci z szopki, potem wstawiał piec, i który, jak potyka się o kolejny karton z narzędziami do ceramiki, to sugeruje, żebyśmy może kupili większe mieszkanie, no więc mój mąż pogratulował mi pracowni. Acha! Odnotowane.
Z własną pracownią, nawet taką rozciągniętą na jeden stół w salonie i kawałek podłogi w szopce, nie pozostaje mi nic innego jak spróbować coś z tych moich rzeczy sprzedać. Nawet tylko od czasu do czasu. No więc, czas podwinąć ogon, zakasać rękawy i pewnie zapisać się na jakiś kiermasz bożonarodzeniowy. Tylko co się w takich miejscach sprzedaje? I jak się to robi? Ja w takie klocki jestem mały leszcz… No proszę, jak ceramika to jednak rozwija człowieka. Nawet handlu można się przy niej nauczyć. Albo chociaż spróbować.
Wymyśliłam sobie, że jednak nie mogę nawet pół stołu wystawić na jakimkolwiek kiermaszu bez nazwy dla moich urobków. Szanujmy się. Tak więc, przez te ostatni tygodnie po prostu nie miałam czasu nic robić, bo myślałam nad nazwą. Długo myślałam. I nic. Aż mnie dziecko oświeciło, że przecież co by nie było, to główną rolę przy pracy gra moja dzielna asystentka, a właściwie to kierowniczka, Chief Happiness Officer – Pinia, zwana w domu Pinką. Przy tym też dodatkowo okoliczności pracowe zmusiły mnie do dowiedzenia się, czym jest Canva, więc sobie złożyłam logo. I tak, moi drodzy, w wielkich bólach, powoli (i bez planu) powstaje Pinki Studio.
Podobno jak się powiedziało a, to trzeba powiedzieć b. Ja na razie zatrzymałam się na ą.